Jak powiedzieć dostawcy (świetnego skądinąd) towaru, że dostarczane z tym towarem certyfikaty są pod względem prawnym jakby trochę… tego… nie bardzo sensowne?

Jest taka stara historyjka o turyście, który pytał bacę o Gerlach.
— To ten tam, na lewo od Giewontu.
Turysta wyraził wdzięczność werbalnie i nie tylko i odszedł zadowolony. Sąsiad na to:
— Stasek, dy stąd nie widać Gierlacha.
— Turysta płaci, turysta musi widzieć.

Podobnie jest z różnymi certyfikatami. Teraz jest moda na zgodność z dyrektywą maszynową i wszyscy chcą deklaracji zgodności. Do wszystkiego.

Pewna firma sprowadziła (ok. 2015) linię produkcyjną (w ramach korporacji, ale spoza UE). Celnicy zażądali dla poszczególnych stanowisk deklaracji zgodności z wymaganiami zasadniczymi dyrektywy maszynowej. Wszystko pięknie, ale jedno ze stanowisk („kontrola wizualna”) było po prostu stołem. Żadnych części ruchomych, żadnego napędu, na pewno nie była to więc maszyna. Ale celnik chce. Kopać się z koniem?

Przeszukałem wszystkie dyrektywy, które kojarzyły mi się z „nowym podejściem” i „systemem oceny zgodności”. Nic. Jest o maszynach, o zabawkach, o urządzeniach ciśnieniowych, urządzeniach radiowych, transporcie kolejowym i wyrobach medycznych, ale nie o stołach! Jest, co prawda, dyrektywa pod kuriozalnym tytułem (i o stosownej treści) „o ogólnym bezpieczeństwie produktów”, ale na jej podstawie nie wystawia się żadnej deklaracji zgodności ani tym bardziej znaku CE. A celnik zaczyna się niecierpliwić.

Pomyślałem: vox populi — vox Dei. Zapytamy lud, tzn. producentów mebli. Znalazłem jakieś biurko w internecie, dzwonię:
— Czy na to biurko można dostać znak CE?
— Oczywiście!
— A czy można zobaczyć przykładową deklarację?
— Oczywiście!
„Deklaracja zgodności” miała brzmienie mniej więcej: „Biurko XY jest zgodne z wymaganiami CE”. Kropka. Żadnego odniesienia do podstawy prawnej — co zrozumiałe, skoro takiej podstawy nie ma. No tak, a celnik czeka.

W tym wypadku przykręciliśmy do biurka przedłużacz i deklaracja dotyczyła zgodności z dyrektywą niskonapięciową. Celnik był zadowolony, firma też. Ale problem z nadmierną „deklaratywnością” pozostaje. Klienci — wiedzeni obawą przed nieznanym — żądają od dostawców deklaracji, więc dostawcy deklarują. Po modernizacji szafy sterowniczej wykonawca dostarcza deklarację zgodności z dyrektywą maszynową nowego układu sterowania. Spirala deklarowanej zgodności rozkręca się…

Trudno zabronić komukolwiek deklarować, że jego produkt jest zgodny z czymś lub z częścią czegoś. Jeśli wystrugałem deskę i ta deska zostanie poprawnie użyta jako element podestu w maszynie, to mogę, oczywiście, taką deklarację złożyć. Ale jest to czysty marketing, bez jakichkolwiek implikacji prawnych.

Dyrektywa maszynowa mówi o maszynach („w szerokim znaczeniu”, jak to ujmuje Przewodnik do dyrektywy maszynowej,[1]do znalezienia na stronie Komisji Europejskiej, rozdział „Guidance Documents” czyli elementach bezpieczeństwa, wyposażeniu wymiennym itd.) oraz maszynach nieukończonych, nakładając na nie rozmaite wymagania. Konieczność deklaracji ze strony producenta pojawia się tylko w dwóch przypadkach: „deklaracja zgodności” dla maszyn i „deklaracja włączenia” dla maszyn nieukończonych (druga różni się od pierwszej tym, że określa w jakim stopniu produkt jest zgodny z dyrektywą). Nie ma „deklaracji zgodności dla modernizacji”. Ale zakazu, jako się rzekło, również nie ma. Zakaz jest określony w przypadku oznakowania CE — można je umieszczać wyłącznie na maszynach.

Cóż zatem robić z tymi deklaracjami? Nic. Są, to są. Klient chce deklarację — można wystawić, byle nie deklarować nieprawdy. Producent deklaruje — przecież nikomu to nie przeszkadza. Smoków też niby nie ma, ale gdyby je uprawdopodobnić, zaraz by lignęły. I za to je lubimy.

Możemy wysyłać powiadomienia o nowych publikacjach na podany adres email.

Bez obaw! Nikomu nie udostępnimy podanego adresu. Dodatkowe informacje na stronie ocena-ryzyka.pl/dyskrecja/

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

69  −    =  64